#pasta
Pierwsze, co cię wita, to noc polarna. Nie, to nie jest "trochę ciemno". To jest cztery miesiące, gdzie słońce mówi "spadaj, nie wstaję". Budzisz się – ciemno. Idziesz do pracy – ciemno. Wracasz – zgadnij co? Ciemno! Czujesz się, jakbyś żył w czarnej dziurze, tylko zamiast gwiazd masz latarnię przed Biedronką… tfu, przed Remą 1000. Żeby nie zwariować, kupujesz lampę antydepresyjną za pół wypłaty, ale i tak kończysz z butelką wódki w jednej ręce i witaminą D w drugiej, bo inaczej organizm mówi: "Game over". Alkoholizm? Nie, to się nazywa "norweski survival".
Śnieg. O matko, śnieg! Myślisz, że w Polsce zima jest ostra? Tutaj śnieg leży od października do maja, a jak zasypie ci drzwi, to sąsiad z naprzeciwka nie pomoże, tylko zrobi zdjęcie i wrzuci na lokalną grupę na fejsie z podpisem: "Ten Polak znowu nie odśnieżył". Wścibstwo level Norwegia to osobna kategoria. Wszyscy wiedzą, co jesz, kiedy chodzisz spać i czy segregujesz puszki po piwie. Raz zapomniałem wystawić śmieci w odpowiednim worku, to sąsiadka, pani Inga, lat 80, przyszła z wykładem o recyklingu. Serio, starzy ludzie tu rządzą – każdy powyżej 70-tki wygląda, jakby szykował się na olimpiadę w narciarstwie, a ty, 30-latek, sapiesz po wejściu na schody.
Praca? No cóż, remontuję domy, bo "Polak od rur" to lokalna legenda. Ale nuda… Boże, nuda! W miasteczku jest jeden pub, gdzie piwo kosztuje tyle, co w Polsce miesięczna pensja, i dwa sklepy, w których największą atrakcją jest promocja na mrożonego dorsza. Po tygodniu znasz już każdy kamień w okolicy, a po miesiącu zaczynasz rozmawiać z mewami, bo one przynajmniej nie pytają, dlaczego nie mówisz po norwesku. Raz próbowałem zagadać do lokalsów w pubie, ale patrzyli na mnie, jakbym był niedźwiedziem polarnym, który wpadł na piwo. A propos niedźwiedzi – na Spitsbergenie to one mają prawo jazdy, a ty chodzisz z karabinem, bo inaczej jesteś przekąską. Serio, raz widziałem ślady niedźwiedzia koło domu i przez tydzień spałem z nożem pod poduszką, choć nie wiem, co by mi to dało.
No i urząd. O, Barnevernet to osobny horror. Raz dałem klapsa małemu, bo rozlał sok na dywan. Niby nic, ale sąsiadka Inga (ta od recyklingu) doniosła, gdzie trzeba. Dwa dni później pukanie do drzwi, a tam urzędnicy z miną, jakby chcieli mi zabrać nie tylko dzieci, ale i duszę. Na szczęście obyło się bez dramatu, ale teraz jak mały coś przeskrobie, to tylko grożę mu palcem i szepczę: "Cicho, bo Norwegowie usłyszą". Dzieciaki i tak już są bardziej norweskie niż ja – jedzą brunost, jeżdżą na nartach i narzekają na moje pierogi, bo "za tłuste".
A obcym jesteś zawsze. Nawet jak nauczysz się norweskiego (co trwa wieki, bo ten język to jakby kot chodził po klawiaturze), to i tak dla lokalsów jesteś "ten Polak, co naprawia rury". Po 10 latach może zaproszą cię na kawę, ale tylko jeśli sam przyniesiesz ciastka. I nie licz na imprezy – Norwegowie są tak introwertyczni, że ich największa domówka to pięć osób i gra w karty przy świeczkach.
Ale są plusy. Zorza polarna? Jak z Photoshopa, tylko na żywo. Fiordy? Cud natury, choć po roku gapienia się na nie masz dość. No i kasa – nie powiem, zarobki są spoko, tylko podatki bolą bardziej niż norweska zima. Czasem tęsknię za Polską, za kebabem o 2 w nocy i za tym, że sąsiedzi nie donoszą na ciebie za wszystko. Ale jak już patrzę na te góry, śnieg i mewy, to myślę: "Kurde, może jednak dam radę". A potem przychodzi kolejna noc polarna, i znowu sięgam po witaminę D… i po wódkę.
https://ondatravel.pl/przeprowadz-sie-na-polnoc-norwegii-rok-za-darmo/

System Administrator https://maps.app.goo.gl/KZTPdBmVxr29wMTZ7?g_st=ipc
Rzeczywistość